Alter Wiener

Alter Wiener urodził się w 1926 roku w Chrzanowie, w rodzinie polskich Żydów. Po inwazji Niemiec na Polskę we wrześniu 1939 roku świat, w którym dorastał, z dnia na dzień zawalił się. 11 września jego ukochany ojciec został zamordowany przez Niemców w masowej egzekucji w Trzebini. Jak pisze w swej książce From A Name to A Number (Gdy imię stało się numerem) „od tego dnia wszystkie następne dni były dla mnie ciemnością”.

W czerwcu 1942 roku po likwidacji getta w Chrzanowie, mając zaledwie 15 lat zostaje deportowany do obozu ciężkiej pracy przymusowej Blechhammer koło Sławięcic, gdzie doświadcza katorżniczej pracy, głodu, bicia i upodlenia.

Przechodzi przez 3 kolejne obozy - jako jednemu z nielicznych udaje się przeżyć. 9 maja 1945 zostaje wyzwolony w obozie Waldenburg (Wałbrzych) przez wojska sowieckie. Waży wtedy niecałe 40 kilogramów.

Dziś, mimo swoich 85 lat jest wciąż niebywale aktywny, jeżdżąc z wykładami i odczytami we wszystkie zakątki Stanów Zjednoczonych i opowiadając historię swojego życia, którą spisał również w swej bestsellerowej książce.

Pomimo nieopisanego okrucieństwa, którego doświadczył osobiście; mimo tego, że cała jego rodzina została wymordowana podczas Holokaustu Alter nie dał się owładnąć żądzą zemsty ani odwetu. Choć Niemcy pozbawili go całej rodziny, nie byli w stanie obrabować go z wartości, które zostały mu wpojone w dzieciństwe. Jak wspomina, zawsze miał w pamięci słowa z Tory „Nie będziesz szukał pomsty, nie będziesz żywił urazy” (Ks. Kapłańska 19:18).

Poniżej fragment jego książki odnoszący się do jego pobytu w obozie Judenlager w Blachowni.



 

Blechhammer - Zwangsarbeitslager für Juden
(Obóz pracy przymusowej dla Żydów)

Po męczącej podróży dotarliśmy do Blachowni, około 47 mil od Auschwitz. Byłem głodny, spragniony, brudny i wycieńczony. Na powitanie jeden ze strażników „przywitał” mnie ciosem w twarz, bo uznał, że nie poruszam się dostatecznie szybko. Byłem potwornie przerażony! Błagałem strażnika o wodę, by zaspokoić swoje pragnienie, lecz on odwzajemnił się kolejnymi ciosami, by zaspokoić swe sadystyczne żądze.

Niedawno zbudowany obóz otoczony był wysokim płotem z drutu kolczastego. Karabiny maszynowe na wieżach strażniczych wycelowane były w 1500 żydowskich zesłańców z Chrzanowa i pobliskich miejscowości. Nie było tam żadnych ścieżek, żadnych drzew ani krzewów, nawet jednego źdźbła trawy, tylko żwir i kamienie pomiędzy rzędami drewnianych baraków.


Zdjęcie wykonane w 1941 w Chrzanowie, przechowane przez koleżankę z dzieciństwa. Alter nosi opaskę z Gwiazdą Dawida. Kilka miesięcy po wykonaniu tego zdjęcia trafił do obozu w Sławięcicach

Mój brat Szmul żyje!

W drugim dniu pobytu w Blechhammer pewien więzień, którego znałem z Chrzanowa zapytał mnie: „Czy wiesz, że Twój brat Szmul jest tutaj?”. Byłem zaskoczony i jednocześnie podekscytowany spotkaniem z bratem. Szmul w ciągu ostatniego roku postarzał się, jakby przybyło mu dziesięć lat - zupełnie nie przypominał tego pełnego wigoru mężczyzny, którego znałem wcześniej. Obydwaj ucieszyliśmy się z tego spotkania. Jednak mimo, że mój brat pogodził się ze swym losem, był pełen obaw czy ja - w tak młodym wieku będę w stanie przetrwać w tak brutalnych warunkach - których on doświadczał, będąc w niewoli już rok czasu.

Prycze, na których spaliśmy

W Blechhammer przydzielono mi wąską pryczę, w środku trzypoziomowego, drewnianego łóżka. To i tak nie było najgorzej, zwłaszcza w porównaniu z niektórymi niesławnymi obozami jak Auschwitz, gdzie 5 osób było ściśniętych na jednej pryczy, szerokiej na metr. Nie było tam żadnych materacy, pościeli ani poduszek, tylko słoma i szorstki koc. Osiem takich łóżek zamieszkanych przez 24 mężczyzn było upchanych w izbie o wymiarach 4 x 6 metrów. Nie było mowy nawet o odrobinie prywatności, chyba tylko we własnych myślach.

W obozie przebywała mieszanka ludzi w wieku od 16 do 60 lat. Byli bogaci i biedni, religijni i niewierzący, erudyci i ignoranci, mędrcy i głupcy, znamienici i plebejusze, opanowani i drażliwi. Byli kupcy, biedni rzemieślnicy i uczniowie, jak ja sam. Wszyscy doświadczaliśmy cierpień, wycieńczenia a często śmierci. Nie takiej po prostu, zwyczajnej, ale śmierci w poniżeniu.

Wieczorami odbywały się ciągnące się w nieskończoność apele. Byliśmy zmuszeni do stania na zewnątrz, często przy mroźnej pogodzie lub w deszczu. W końcu kładliśmy się spać zupełnie wycieńczeni. Nocami lęk i trwoga nie pozwalały nam spać. Gdy przemijała ciemność nocy, nastawała ciemność dnia wypełnionego katorżniczą pracą.

Nie było miejsca ani czasu na zżycie się z sobą czy koleżeństwo. Atmosfera była przepełniona uczuciem bezsilności. Nikt nie był w nastroju do opowiadania czy nawet słuchania dowcipów. Dowcipnisie i wesołkowie zamilkli. Nie było czasu na medytacje i rozmyślania. Trudno było znaleźć kogoś, komu można by się wyżalić. Czułem się jak samotnik wśród samotników. Mym jedynym i nieustannym towarzyszem był strach. Mahathma Gandhi powiedział: „Tam gdzie jest miłość, jest życie” - w obozie nie było ani jednego ani drugiego. Mój umysł był skoncentrowany na przetrwaniu kolejnego dnia, żyłem w ustawicznym strachu i nie było nikogo, kto potrafiłby rozwiać moje lęki. Trudno było się z kimś zaprzyjaźnić a nawet znaleźć kogoś, kto byłby w stanie i miał ochotę na wysłuchanie mych emocjonalnych trosk. Wszyscy zamknęliśmy się w sobie. Uśmiech, którym tak łatwo kogoś obdarzyć, nigdy nie pojawiał się na naszych twarzach. Wszędzie widać było sylwetki z twarzami wykrzywionymi cierpieniem, wypatrujące cienia nadchodzącej śmierci. Codziennie byliśmy świadkami morderczych działań naszych prześladowców. Nigdzie nie było widać nawet promyka złudnej nadziei.

Upał nie do zniesienia w lecie tylko wzmagał depresyjną atmosferę w barakach. Prycze służyły nam także jako stoły kuchenne. Nie było innych miejsc przeznaczonych do spożywania posiłków.

Byłem świadkiem agonii człowieka, leżącego na pryczy nade mną, umierającego z wycieńczenia. Wtedy po raz pierwszy widziałem człowieka, który umierał na moich oczach. Później widziałem wielu zmarłych i umierających zarówno w Blechhammer jak i w innych obozach. Powoli stawałem się ofiarą strachu o moje własne przetrwanie.


Zdjęcie wykonane w obozie Waldenburg w dniu wyzwolenia

Higiena

W obozie znajdowała się mała łaźnia (badnezimmer), składająca się z kilku pryszniców i umywalek, w których myliśmy się i praliśmy nasze ubrania. Oczywiście była ona daleko niewystarczająca dla 1500 ludzi, więc powszechnym widokiem były tłumy więźniów usiłujące wepchać się do środka podczas czasu przeznaczonego na higienę. Byliśmy brudni i takie też były nasze ubrania. Nie było sanitariatów z bieżącą wodą, tylko jedna wspólna latryna z wieloma dziurami, z której korzystaliśmy pozbawieni nawet odrobiny prywatności. Więźniowie stali w długich kolejkach by załatwić swe potrzeby fizjologiczne. Nie było papieru toaletowego ani żadnych środków higienicznych. W nocy nikomu nie wolno było wyjść z baraku, tak więc wiadro służyło nam za latrynę. Jeżeli jego zawartość się wylała z powodu przepełnienia, kapowie bili nas za to pejczami i kijami. Nasze brudne ubrania były stale zawszawione.

Jak na ironię, w tych najbardziej niehigienicznych warunkach oczekiwano od nas dbania o higienę osobistą. Z powodu głodu, nieleczonych infekcji oraz braku witamin i minerałów większość więźniów miała bardzo nieprzyjemny oddech. Nie mieliśmy szczoteczek do zębów ani nici, by wyczyścić zęby.

Jedzenie

W każdej izbie wybierano jednego więźnia i mianowano go „starszym izby” (Stubenaltester). Jego zadaniem było m.in. przynoszenie każdego ranka ze spiżarni zaokrąglonych chlebów, pojemnika z czarną namiastką kawy oraz innego pożywienia i rozdzielenie tego pomiędzy więźniów. Każdy z nas otrzymywał 1/8 bochenka chleba, do tego odrobinę margaryny, lub marmolady. Czasami nie było nic innego poza chlebem. Jednym ze składników tego chleba były trociny. Większość ludzi, w normalnych okolicznościach uznałoby ten chleb za niejadalny, my nie mieliśmy innego wyboru. Często zazdrościłem dobrze odżywionym psom niemieckich strażników.

Porcja chleba, którą otrzymywaliśmy rano musiała wystarczyć na śniadanie i obiad. Zawsze miałem dylemat, czy zjeść cały chleb od razu, czy zachować trochę na później? Wieczorami, po powrocie z pracy ustawialiśmy się w kolejce przed kuchnią obozową by otrzymać miskę zupy. Rozwodniona zupa z reguły zawierała trochę ziemniaków lub obierek ziemniaczanych, czasami innych warzyw lub mały kawałek końskiego mięsa.

Inni więźniowie

W drodze do pracy spotykaliśmy maszerujące grupy więźniów z innych obozów: brytyjskich i rosyjskich jeńców wojennych, Polaków, Czechów, Serbów, Ukraińców, Cyganów, niemieckich komunistów i dezerterów, więźniów obozu wychowawczego AEL (Arbeitserziehungslager), więźniów politycznych, Świadków Jehowy, homoseksualistów i wielu innych. Twarze większości z maszerujących były blade i przejęte strachem. Szli powłócząc nogami.

Najwyraźniej wszyscy ci uwięzieni byli traktowani przez Niemców jako podludzie (Untermenschen). Wiele razy widzieliśmy, jak ci maszerujący byli bici przez niemieckich strażników. W Blachowni zdałem sobie sprawę, że Żydzi nie byli jedynymi ofiarami. Każdy Żyd był ofiarą ale nie wszystkie ofiary były Żydami. Okrucieństwo oprawców nie było przejawem czystego antysemityzmu, był to raczej przejaw antyhumanizmu.

Praca

Pracowaliśmy 6 dni w tygodniu a czasem nawet w niedziele. Kapo budził nas wczesnym rankiem, po czym nakazywał nam zgromadzić się na placu apelowym, gdzie staliśmy przez pół godziny a czasem dłużej, bez względu na pogodę. Kapowie, w obecności komendanta obozu liczyli więźniów. Jeżeli jakichś więźniów brakowało znaczyło to, że zmarli oni z wycieńczenia, w wyniku wypadku w pracy lub zostali brutalnie zamordowani przez strażników poprzedniego dnia. Byliśmy eskortowani do pracy przez kapów i strażników, którzy czasem szczuli psy na więźniów, dla których tempo marszu było zbyt szybkie.

Większość strażników została wciągnięta w orbitę hitlerowskiego bestialstwa z powodu ślepego posłuszeństwa i strachu. Wielu młodych wiekiem było niewolniczo przywiązanych do polityki rasowej Hitlera. Ale nie wszyscy niemieccy strażnicy byli tacy. Kilku z nich nie łaknęło krwi i wykonywało swe obowiązki nie używając nadmiernej przemocy. Wszyscy byli gładko ogoleni i starannie ubrani. Ich schludny wygląd nie odzwierciedlał ich charakterów. Naczynie może być czyste z zewnątrz, lecz jeśli wnętrze jest brudne to wciąż możesz się zatruć. Niektórzy byli zgarbionymi starszymi panami, którzy w innych okolicznościach mieszkaliby w przytulnych domach dla emerytów zamiast pilnować nas; często w okropnej pogodzie. Byli zbyt wątli by nas skrzywdzić. Żaden ze strażników nie zachowywał się uprzejmie, choć mogli być uprzejmi z charakteru. Ci niegodziwi, niestety znacznie przewyższali liczebnie szlachetnych.

Nie pamiętam, by komukolwiek udało się uciec lub nawet by ktoś rozważał ucieczkę z obozu lub z miejsca pracy jako realną opcję. Gdyby ktoś z nas zdołał zbiec, wszyscy pozostali więźniowie byliby ukarani. Byliśmy jak ptaki z przetrąconymi skrzydłami. Poza tym nawet udana ucieczka nie gwarantowała przetrwania w nieprzyjaznym środowisku, które nas otaczało.

Byliśmy wykorzystywani jako siła robocza przy budowie Oberschlesische Hydrierwerke AG – gigantycznej fabryki benzyny syntetycznej. Zmuszano nas do niewolniczej pracy, przy wznoszeniu zakładu, budowie dróg, podziemnych zbiorników i schronów przeciwlotniczych. Moja praca polegała na ścinaniu drzew i karczowaniu korzeni. Wielokrotnie znęcano się nad nami, wykorzystując nasze mięśnie w zastępstwie dźwigów, buldożerów czy młotów pneumatycznych. Kiedy indziej zmuszano nas do bezcelowej pracy – był to jeszcze jeden sposób poniżenia nas.

Przez kilka pierwszych tygodni w Blechhammer pracowałem przy przygotowaniu terenu pod budowę. Ścięte drzewa wynosiliśmy na własnych ramionach. Niektórzy więźniowie padali pod ciężarem olbrzymich pni. Ci którzy nie wytrzymywali tej katorżniczej pracy byli bici, często aż do śmierci. Na koniec dnia ciała zabitych lub zmarłych z wycieńczenia zanosiliśmy na naszych ramionach lub czasem na noszach do obozu.

Pracowaliśmy przez długie godziny, dziesięć a czasem więcej. W ciągu dnia była jedna, krótka przerwa, ale z reguły nie dawano nam wtedy nic do jedzenia. Ci, którzy zdołali zachować trochę chleba z porannej racji zjadali go podczas przerwy. Prawie codziennie byliśmy bici przez strażników, kapów oraz majstrów zatrudnionych w niemieckich firmach, dla których pracowaliśmy. Każdy Niemiec mógł nas zbić lub zranić gdy miał taki kaprys, mieli wolną rękę w krzywdzeniu nas. Wielu nadzorców, zatrudnionych w niemieckich firmach na terenie zakładu było wyjątkowymi niegodziwcami. „Pili naszą krew” za dnia a wszy piły naszą krew w nocy. Wszy i karaluchy zamieszkiwały w brudnej słomie, na której musieliśmy spać.

Pewnego razu potknąłem się i upuściłem pień, który niosłem na swoim ramieniu. Majster wrzasnął do mnie: „Jesteś najbardziej bezużytecznym koniem w mojej stajni”. Sprawiał wrażenie, jakby miał ochotę mnie zabić. Mógł to zrobić zupełnie bezkarnie. Pamiętam, gdy pewien więzień, który został brutalnie zmasakrowany głośno jęczał i błagał Niemca „Proszę dobij mnie”, lecz tamten odmówił, gdyż patrzenie na cierpiącego sprawiało mu przyjemność. Podczas pracy musieliśmy prosić o Erlaubnis, czyli pozwolenie na załatwienie potrzeby fizjologicznej. Nie było oczywiście żadnych latryn, tylko dziury w ziemi, z których korzystano na oczach wszystkich.

Mój zegarek za bochenek chleba

Niektórzy z nas, pracujący w pobliżu innych robotników przymusowych mogli czasami komunikować się z nimi, jeśli na przeszkodzie nie stała bariera językowa. Pierwszego tygodnia w Blechhammer pewien Polak zauważył, że mam na ręku zegarek. W tym okresie wciąż posiadałem moje ubranie, zdjęcia rodziny i kilka rzeczy osobistych, które przywiozłem z domu. Ten człowiek powiedział do mnie: „Widzę, że masz zegarek, jeśli mi go dasz, przyniosę ci jutro bochenek chleba”. Byłem naiwny i okropnie głodny więc dałem mu go. Wierzyłem, ze dostarczy mi obiecany chleb.

Wracając do obozu tego samego dnia, wszyscy więźniowie otrzymali polecenie zgromadzenia się na placu apelowym. Rozwścieczony komendant obozu, trzymający w dłoni bicz powiedział: „Dzisiaj jeden z was oddał swój zegarek pewnemu Polakowi za obiecany bochenek chleba. Jak wiecie, jest to złamanie naszych praw i jeśli ten Häftling (więzień) nie wystąpi z szeregu by się przyznać do swego przestępstwa, wszyscy zostaniecie ukarani. Nie pójdziecie odpocząć, lecz będziecie stać tutaj całą noc, a jutro rano pójdziecie do pracy, jak co dzień”. Wystąpiłem do przodu i drżącym głosem powiedziałem: „To ja jestem tym więźniem, który oddał swój zegarek w nadziei otrzymania bochenka chleba, ponieważ jestem tak bardzo głodny i wiem, że mój brat także jest głodny”. Komendant pozwolił wszystkim pozostałym wrócić do baraków. Moje nogi drżały, gdy wezwał mnie do swego biura.

Gdy tylko wszedłem, z furią uderzył mnie batem w twarz i rozkazał Kapo, by zabrał mnie do „pokoju kar”. Każda molekuła w moim ciele drżała. Rozkazano mi zdjąć całe ubranie, potem Kapo wymierzył mi 15 uderzeń skórzanym batem na gołe ciało. Dwóch niemieckich strażników pilnowało bym otrzymał minimum współczucia i maksimum bólu. Większość więźniów zawleczonych do tego pokoju nie wychodziła z niego żywa. Ja też byłem na krawędzi śmierci, lecz z jakiejś - być może cudownej – przyczyny przeżyłem tą próbę. Wyrecytowałem Birchat Hagomeil (Błogosławieństwo za Wybawienie). Mój brat czekał na mnie nieopodal, gdy zobaczył mnie w rozdzierającym bólu - załamał się. Z trudem mogłem się poruszać, całe ciało było obolałe a skóra rozcięta do kości w wielu miejscach. Mocno krwawiłem i wyłem z bólu. Uchodziła ze mnie ta odrobina sił, którą miałem i jednocześnie pragnienie życia. Mój brat i dwóch jego współwięźniów zanieśli mnie do mojej pryczy. Szmul cieszył się, że widzi mnie żywego i z dumą powiedział moim współwięźniom: „Zeh nes myn hashamayim (To jest cud z nieba). Wszyscy powinniście być wdzięczni Alterowi, za to, że się przyznał i nikt poza nim nie został ukarany. Nasz ojciec nauczył nas, że każdy powinien odpowiadać za swoje czyny a Alter przestrzega jego nauk.”

W październiku 1942 roku przeniesiono mnie do innego obozu, zwanego Brande (w miejscowości Prądy koło Niemodlina – przypis mój EH). Mój brat pozostał w Blechhammer, choć nie wiem, na jak długo. Rozdzielono nas w moje 16 urodziny. Niebo było tego dnia ciemne i szare a ja drżałem z powodu zimna i przejmującego strachu. Poprosiłem oficera, by pozwolił mi zostać z mym starszym bratem, ale on uderzył mnie w odpowiedzi. Bałem się, że jeśli mnie z nim rozdzielą już nigdy więcej się nie zobaczymy. Tak też się stało, już nigdy miałem nie zobaczyć mego brata.

Spośród 24 więźniów z mojej izby w Blechhammer tylko Motle Engle i ja przeżyliśmy Holokaust. Reszta została starta na proch przez nazistowską machinę śmierci.

Obóz został wyzwolony przez Armię Czerwoną 28 stycznia 1945 roku. Blechhammer stał się częścią Polski i nazywa się dzisiaj Blachownia Śląska.



 

Tekst i tłumaczenie: Edward Haduch
Autor jest członkiem Stowarzyszenia Blechhammer 1944, artykuł ukazał się także w Nowej Gazecie Lokalnej z 29 listopada 2011


« Wróć